pixel
Biegi Ultra

Moje pierwsze ultra, czyli Łemkowyna Ultra Trail 70km

2018-07-19
Moje pierwsze ultra, czyli Łemkowyna Ultra Trail 70km
Nikogo dziś nie trzeba przekonywać, że ultra jest dla kobiet. Statystki jednak mówią jasno - wciąż na górskich szlakach jest nas średnio 3 razy mniej niż mężczyzn. Na tegoroczną edycję Łemkowyna Ultra Trail zapisały się dotychczas 673 kobiety i 1783 mężczyzn, a Łemko i tak pozostaje jednym z biegów górskich z największym procentowym udziałem pań. Mimo to, wraz z rosnącą popularnością ultra, liczba kobiet na tego typu biegach stale wzrasta. Powód wydaje się prosty - jak raz zasmakujesz w ultra, trudno się z nim rozstać! Bez względu na to, ile obaw towarzyszyło nam na początku. Tak było w moim przypadku.  

POCZĄTKI



[Zdjęcie: Tomasz Szwajkowski]

Moja przygoda z biegami trailowymi nabrała rozpędu znacznie szybciej niż kiedykolwiek planowałam. W kwietniu 2016 podczas jednego z wyjazdów w góry ze znajomymi, po pierwszej próbie podbiegu na strome wzniesienie, zarzekałam się, że bieganie w górach jest nie dla mnie. Po starcie w drugim półmaratonie, poczułam jednak, że potrzebuję nowego bodźca treningowego i tak trafiłam do Natural Born Runners. Miejsca wypełnionego ultrasami i prawdziwym trailowym klimatem. Już w lipcu tego samego roku miałam za sobą pierwszy start w górach, co prawda tylko na 10 km, ale to wystarczyło, żeby wpaść po uszy. Pierwszy raz w życiu poczułam, jak to jest zbiegać w górach i już wiedziałam, że to na pewno nie mój ostatni start "na wysokości".

APETYT NA WIĘCEJ:




Po starcie w Małej Pętli Izerskiej przyszedł czas na błotnistą Łemkowynę na dystansie 30 km. Klimat trasy w Beskidzie Niskim zupełnie mnie oczarował, a niespodziewane zwycięstwo wśród kobiet dodało skrzydeł. Zimą nastąpiło tradycyjne planowanie kolejnego sezonu. Po zapisach na na Rzeźniczka i Beskidzki Topór (42,8 km) pojawiło się marzenie o starcie w prawdziwym ulta. Podczas grudniowych zapisów, jeszcze zabrakło mi odwagi. Wiosną jednak klamka zapadła i znalazłam się na liście Łemko Ultra Trail 70 km.

Od tego momentu niemal na każdym treningu myślałam jak to będzie. Po drodze trafiła się skręcona kostka, mini obóz treningowy, trudny start w Złotym Maratonie w Lądku i wiele innych sprzyjających i niesprzymierzających okoliczności. Wszystko to sprawiło, że jak niemal jak każdy myślałam - będzie dobrze...albo będzie źle. Moje odczucia wobec tego startu zmieniały się średnio kilka razy dziennie. Od sierpnia zaczęłam trenować pod okiem trenera i stale uczęszczałam na treningi do NBR, głównie funkcjonalne, wiedząc jak wielkie znacznie ma górach stabilizacja i ogólne przegotowanie całego ciała.

We wrześniu zaczęło się też kompletowanie sprzętu. Miałam doświadczenie ze startu w Łemko Trail i wiedziałam, że może mnie czekać wszystko - nieprzerwane kilometry błota, deszcz, zimno i wszystko, czego mogę się w ogóle nie spodziewać. Po starcie w deszczowym Rzeźniczku miałam świadomość, że kluczową sprawą będą buty, a raczej ich bieżnik. Wybrałam więc idealny na błoto model INOV-8 X-CLAW 2, zaopatrzyłam się w stuptuty, koszulkę termiczną, zapas żeli i przez chwilę poczułam się gotowa na październikowy start. Tylko przez chwilę, bo ostanie 10 dni treningów nie szło zupełnie. Przyplątało mi się mini przeziębienie, ale mentalnie czułam się jak przytłoczona grypą gigantem i 40-stopniową gorączką. Nie było już jednak odwrotu.  

WRESZCIE UPRAGNIONY START W ULTRA...




Jest 6.50. Stoję na starcie w Chyrowej i jak przed każdym biegiem nerwowo przebieram nogami. Obok oczywiście sami ultrasi i ja z jedynymi 45 kilometrami na koncie. Do ostatniego momentu zastanawiam się, w jakiej koszulce pobiec, jaką zostawić w depozycie, który żel zjeść jako pierwszy i tak w kółko. Myślę też, jak bardzo żałuję, że nie mogę tym razem wystartować z moimi biegowymi znajomymi, z którymi wyjeżdżaliśmy razem na wszystkie ostatnie zawody - Wojtkiem i Agą. Z nimi nerwów byłoby o połowę mniej.

W końcu ruszamy. Radą, którą usłyszałam od wszystkich doświadczonych biegaczy, było: zacznij wolno. Słucham się więc posłusznie - w końcu przed nami 70 km! Nie jest to wcale takie trudne, bo widoki wokół są piękne, a pogoda wręcz idealna. Zaczyna się pierwszy podbieg i spokojnie przechodzę do marszu, mimo że sporo osób rwie do przodu. Po kilku kilometrach wiem jedno - będzie mi za gorąco! Przez całą drogę do Krosna, którą spędziłam z Anią i Kubą (Do things always - blog biegowy), rozmawialiśmy o tym, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, to ubrać się zbyt grubo i zagotować się. Na piątym kilometrze czuję, że właśnie to się za chwilę stanie, choć oczywiście bardziej w mojej głowie, bo obiektywnie mówiąc - upału nie ma.

NIESPODZIEWANY DOPING




Na szczęście na myślenie nie mam zbyt dużo czasu, bo nagle na trasie słyszę znajomy łemkowski dzwoneczek, którym wspomniany Wojtek dopingował mnie i Agnieszkę na każdym biegu. Po sekundzie wiem, że mój wymarzony support zrobił mi ultra tajną niespodziankę i po chwili rozmowy i uścisków nie zostaje mi nic innego, jak po prostu dobrze pobiec. Wszystko zaczyna się składać - świetni ludzie obok, piękna trasa i buty, które dobrze trzymają się błotnistego łemkowskiego podłoża. I co najlepsze - moje ukochane zbiegi!  

Po drodze udaje mi się wyprzedzić jedną dziewczynę i ktoś mówi, że jestem pierwsza. Na początku zupełnie nie kontrolowałam stawki, ale wydaje mi się że wiele kobiet musiało ustawić się z przodu, więc nie chce mi się w to wierzyć. Na pierwszym punkcie jednak tę informację potwierdza mój niezawodny support, przez który przez chwilę czuję się niemal jak zawodnik pro. Martwi mnie tylko jedna rzecz - ja niesamowicie nie lubię się ścigać. Pierwsze miejsce wśród kobiet na Łemko wydaje się marzeniem, ale myśl o tym, że będę musiała walczyć o jego zachowanie przez następnie 50 km już nie. Łemko miało być moim pierwszym ultra - bez ciśnienia, dla samego przebiegnięcia, przygody, zanurzenia się w bieganiu i górach. Nie wiem, czy większa niechęć do rywalizacji jest częścią kobiecego spojrzenia na ultra, przynajmniej to amatorskie, ale może jest w tym trochę prawdy, bo znam zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn nielubiących rywalizacji. Na pewno jednak jasną stroną kobiecych startów w ultra jest wsparcie, które na takich dystansach udziela wielu doświadczonych ultrasów.

Na około 30. kilometrze jeden z Panów powiedział do mnie, gdy zaczęłam zwalniać: "Jesteś pierwsza, więc trzeba już to ciągnąć. Trzymaj się nas i się nie poddawaj". Podczas kolejnych zawodów inny z ultrasów świecił mi swoją czołówką w tunelu i częstował wodą, która u mnie się skończyła. Na Rzeźniczku jakiś chłopak zatrzymał się i poratował mnie magnezem w czasie skurczu łydki. Wsparcie innych zawodników podczas pierwszego startu potrafi być nieocenione. Zwłaszcza, gdy nie jesteśmy mistrzyniami orientacji i nie mamy zegarka z możliwością wgrania trucka.   


DO METY!




Przed startem 70 km wydawało mi się dystansem niemal nie do ogarnięcia. Przekroczenie magicznej połowy trasy sprawia jednak, że czuję, że cel jest w zasięgu ręki. Mięśnie zaczynają boleć, a trasa momentami daje w kość. Dzielenie 70 km na odcinki, od punktu do punktu, działa jednak cuda. Do kolejnego punktu żywieniowego z zimną colą, niezawodnym supportem i wspierającymi wolontariuszami dzieli mnie już tylko kilka kilometrów, które mijają bardzo szybko. Po każdym takim postoju energia wraca ze zdwojoną siłą. Przynajmniej na chwilę... Po 45 km zaczyna mnie boleć kolano, potem biodro i całe pasmo biodrowo-piszczelowe. Traktuje to jednak jako zwyczajną przypadłość niedoświadczonego zawodnika i staram się cisnąć dalej. Po chwili mini kryzysu zaczynają się kilometry pięknych zbiegów i to, co daje mi największą radość z tej zabawy - nieporównywalne poczucie wolności, mimo zmęczenia, bólu mięśni i świadomości tego, że jeszcze wiele przed Tobą.  

Ostanie 28 km biegu znam już z ubiegłorocznego startu, co sprawia, że biegnie się znacznie lepiej i pewniej. Świadomość, że wiesz, co jeszcze przed Tobą w czasie pierwszego długiego startu, to świetna sprawa. Ostatni punkt w Przybyszowie, ciepłe słowa Agi i Wojtka i esemesy od Grzesia "Wygrasz to!!!... została Ci godzina serialu, a później cała jesień laba". Biegnę, i trochę już ze szczęścia, trochę na myśl o samej mecie, chce mi się płakać. Wiem już - zrobiłam to, o czym marzyłam przez ostanie miesiące, nie biorąc nawet pod uwagę wygranej. Jeszcze ostatnie 1,5 km asfaltu i koniec! Jestem najszczęśliwszym ultrasem na świecie, na pewno nie ostatni raz!

Zdjęcia: archiwum własne autorki / Tomasz Szwajkowski / Piotr Oleszak z archiwum Łemkowyna Ultra-Trail®. Dziękujemy za użyczenie zdjęć!

Pokaż więcej wpisów z Lipiec 2018
Podziel się swoim komentarzem z innymi